Do połowy kwietnia nie wiedziałem, czy uda mi się pogodzić wszystkie plany i możliwości, aby wziąć udział w Magyar Transalp Rally - ostatecznie się udało.
Niestety polska epika w tym roku była małoliczna (ale śliczna :P ), tzn KJU z Renią, oraz moja wilq-owa osoba :pob: .
Umówiliśmy się na wspólny dojazd, miejsce zbiórki Orawski Podzamok (ja staruje z Bielska, KJU z Renią z Olkusza).
W na miejsce przyjechałem podobnie jak rok temu, przez Korbielów - nawet chwilę przed czasem byłem - powygrzewałem się w słoneczku i parę fotek lanserskich machnąłem - a co, wolno mi.
Proszę się nie śmiać ,że jadę z 3 kuframi i torbą (do samego końca myślałem, czy brać duży namiot i zafundować sobie odrobinę luksusu, czy mały i bez torby jechać - co wybrałem widać) na 4 dni - większość rzeczy nie na wyjazd jest tylko na później do pracy.
KJU przybył dokładnie o czasie - parę słów - plan drogi i ognień na tłoki - w końcu parę km przed nami.
Pierwsza przerwa i tankowanie w Bańskiej Bystrzycy - szamanko - bułeczki, kabanoski ect i psze Państwa i autobanom lecimy pare km - przypominam na Słowacji autostrady dla moto są za free, ale obowiązkowe jest posiadanie (nie koniecznie ubranej) kamizelki oraz apteczki.
Przed Komarno robimy postój w polu - ja spaceruje, KJU i Renia rozłożyli kocyk i drzemią.
Jeszcze parę chwil i jesteśmy na Węgrzech.
W jednej z wioseczek jemy pyszne lody - taka budka malutka (jak nasza z piwkiem).
Jeszcze jakieś 40 km i jesteśmy w Papa (miejscówka zlotu). Lecimy sobie 70-80 po fajnych górakach i winkielkach....w pewnym momencie KJU znika z mojego lusteka - pierwsza prosta, bezpieczne miejsce - stop, czekam... po chwili są...spojrzenie, gest OK odpowiedź NOK
Czyli nie jest dobrze - szczena w góra i pytam co jest - okazuje się, że zgubili namiot i karimaty.
Wracamy na poszukiwania, nie ma - przypuszczamy, że 2 szczyli z zielonej fabii zgarnęło paczkę z pobocza - i okazało się, że dobrze, że zabrałem duży namiot - akurat 3ka z przedsionkiem - czyli jak znalazł - przygarnąłem bezdomnych(namiotnych).
Przed samym Papa zlawamy maszyny świeżutką węgierska zupką i ciśniemy do bazy.
Na miejscu powitanie inne niż zwykle - nie częstują palinką - oj źle się dzieje, ale wszystko wyjaśnia się 30 min później.
W tzw. międzyczasie rozkładamy domek i ogólnie logujemy się na zlocie. Dowiadujemy się, że za chwilę jest wyjazd do miasta grupą - no cóż mus to mus - w eskorcie 2 Węgrów dołączamy do ekipy.
Jako jeden z punków programu było zwiedzanie wieży na kościele z przecudnymi widokami dookoła:
A najpiękniejszy widok był w dół - stadko moto na centralnym rynku miasta (w 95 % TA).
Później był wieczór - czyli kolacja, palinka, rozdanie nr startowych i palinka, więc niech będzie, że podsumuję dzień pierwszy - tylko dla tego dnia warto było być.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz