czwartek, 27 sierpnia 2015

Wakacyjna wyprawa - dzień drugi - Półkoty - Kłajpeda

[b]06.08.2015[/b]

Rano, skoro świt, tak koło 9:00 ruszamy. Pierwsze na Sejny:



Dalej kierujemy się na Wiżajny po drodze zaliczając wieże widokową wybudowaną oczywiście za kasę z Unii (z jednej strony fajna sprawa, ale z drugiej mam mocno mieszane uczucia, bo moim skromnym zdaniem można pieniądze lepiej wydać, np. na parę obiadów dla dzieciaków w szkole) - chociaż widoczki z niej naprawdę ładne były:





W samych Wiżajnach się lekko machnąłem, jak o zjazdy chodzi i zamiast na granice pojechaliśmy na pętelkę dookoła jeziora - w sumie też ładnie było, ale nie o to nam chodziło  :P
Po poprawieniu danych w mojej analogowej nawigacji (czytaj zmieniłem mapę w tankbagu) i już bez błędów dojechaliśmy do linii zmiany czasu, a przy okazji granicy Polski:



Od tego momentu zaczyna się jazda po właściwych drogach..... szuterki czekają:



Jakieś 20 km później wpadamy na asfalt, który będzie nam niestety towarzyszyć nam do końca dnia....z małymi wyjątkami.
W Jurburgu chciałem zjechać nad Niemen i prawie się udało - trafiamy na jakąś boczną odnogę, gdzie w cieniu uzupełniamy płyny, robię fotę i pada mój aparat - tzn nie reaguje na żadne przyciski nawet off - nie fajnie na początku tripa, ale taki lajf - w końcu lepiej, że aparat, a nie moto.



Dalej jedziemy trzymając się drogi 141. Gdzieś tam tankujemy i pada hasło - przy pierwszej okazji zatrzymujemy się na żarełko - tak się składa, że pierwszy natrafiony przez nas lokal miał piękną nazwę "Syty Wilk" - to się przekonamy za chwilę czy syty będzie :D



Na talerzu wylądowało danie figurujące w karcie jako "Wilczy kęs" - polecam, tak samo jak ową knajpkę :


Młody zamówił "kiev kotlet"- który skwitował słowami....a to zwykły "dewolaj, ale dobry"

Posileni, dla odmiany drogą 141  jedziemy do Kłajpedy (piękna, pusta, szeroka i w znacznej mierze prze las). Przed samym miastem 2 pas i korek - widzę, że niektórzy tną poboczem i potem gdzieś w szuter jadą, a że dużo asfaltu było ostatnio, robimy to samo - decyzja bardzo dobra była i dużo szybciej wjeżdżamy na rondo, będące prowodyrem korka - to że z innej strony tu już detal.

W nawigacji wrzucamy pierwsze pole namiotowe, które jest "nad morzem". Dojeżdżamy - standard mocno mi się nie podoba...za wysoki (jakieś naklejki ADAC czy inszych organizacji kamperowych zrzeszających emerytowanych ss-manów etc) i do morza za daleko, ale rozmawiam, z nadętą młodą babą na recepcji (taka w typie wrednej Niemki) - pada cena 20 euro. Dyskretnie wycofujemy się zadając pytanie, czy jest to jakiś inny kamp bliżej morza (z tego to koło kilometra był). "Helga" podaje kierunek więc spadamy.

Sympatyczną drogą wzdłuż Bałtyku (który jest zasłonięty przez las, ale to detal), jedziemy jakieś 6-7 km na północ. Jest znak pola namiotowego, dajemy w prawo (dla zainteresowanych kordy: N 55.798348, E 21.079814) - witają nas parasole Tymbarka - mnie się już podoba, Młody kręci nosem....

Idę do recepcji/baru zrobić zwiad cenowy - 10 euro za wszystko, sympatyczne barmanki i szefowa co w ludzkim języku mówią, dobrze zaopatrzony bar - decyzja zostajemy.

Pojawia się gość, taki co pilnuje porządku na polu, pierwsze pytanie z jego strony:
- gawari pa ruski?
- gawari plocho, ale poniemaju - odpowiadam zgodnie z prawdą
- a to wsio charaszo - zarzuca z uśmiechem i idziemy szukać miejsca na namiot i motongi.

Musieliśmy przejechać przez środek placu zabaw, siejąc popłoch wśród dzieci  :D

Rozstawiamy namiot,



kąpiel i idziemy spacerkiem nad morze:



gdzie Młody zaczyna się wyżywać artystycznie/fotograficznie:






Ja wracam z plaży Młody twardo twierdzi, że do zachodu czeka, no coż ambitna bestia. Wróciłem na kamp, rozsiadłem się w wygodnym fotelu z duża ilością gąbki, tak, że zadek mógł odpocząć i zaczynam degustację, tego co z kija leją.

Po pierwszym osuszonym kufelku widzę brata przy namiocie, a słońce wysoko (nieźle mnie trzepło to piwo :p ). Zrezygnował z ambitnych planów fotografowania zachodu i też zabrał się za uzupełnianie elektrolitów.



Jak na powyższym zdjęciu widać, druga od lewej jest "gira" - Młody stwierdził, że musi się tego napić bo tak fajnie nazywające się piwo będzie dobre....na stole lądują dwa kufelki - mój pszeniczniak, i gira Młodego. Pierwszy łyk i widzę, że coś jest nie tak. Spróbuj pada hasło...próbuję no taki dziwny porter, ale chwilę później przychodzi olśnienie - to nie piwo tylko kwas chlebowy (co potwierdziła sympatyczna kelnerka). Nie ma co, ostro brat zaczął wieczór....

Po trzecim moim kufelku stwierdzam pass - jutro jeździć trzeba, Młody zamawia ostanie dla siebie, ale chyba źle zamówił bo znów 2 kufle na stole wylądowały - jak mus to mus :zdrufko: osuszyłem i czwarty kufel, potem już tylko spacer do namiotu na kimancję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz