poniedziałek, 6 maja 2013

Magyar Transalp Rally - część druga i ostatnia

Dzień 3 wjazdu - 4.05.2013

Poranna pobudka, dla niektórych była bolesna, dla innych nie (na szczęście byłem wśród tych "innych").
Koło dziewiątej Shrekowa woła wszystkich na śniadanko - Langosz (chyba tak się to pisze) - smażone placuchy, ze śmietaną i czosnkiem w płynie, do popicia mleczko - po prostu strzał energii (oj przyda się nam).
Decydujemy, że Team PL jedzie w jednej grupie: 3 sztuki XL600, 2 Afryki i 1 sztuka BMW.
Itinery opisane i przypięte, zapas wody na moto.... ruszamy...
Prowadzi Herflik z Idą na Afri, dalej trampki, GS i zamyka druga Afri - po 1900 metrach kończy się asfalt - twardy szuter, banan na twarzy, lewa w dół i ogień. Kolejne setki metrów lecą kurzu co niemiara, zaliczamy kolejne punkty z trasy...i pierwsza gleba... biały trampi leży, z kierownikiem wszystko OK więc otrzepujemy kurz (zupełnie nie potrzebnie ;P) i lecimy dalej:
W pewnym momencie lądujemy nad samym Dunajem (wśród krwiopijczych bestii) - okazało się, że droga troszkę się nam potentegowała (ten pierwszy i prawie ostatni raz) - pada decyzja odwrót, padam i ja (po raz pierwszy i nie ostatni) - przednie koło ześlizgnęło mi się przy prawie zerowej prędkości z wilgotnej gałęzi - strat zero (poza moralem - ale to je rally - więc OK).
Znajdujemy kolejny PKP, gdzie uskuteczniamy sesje foto:

Jest super - pot po dupie się leje (a będzie gorzej), ale lecimy dalej....znów nad Dunajem - ale bez bestii więc po dojściu ekipy Węgrów robimy przerwę na tankowanie wody do organizmów (trzeba i to bardzo!!)

Chwila on-roadu - jest coś a'la kawiarnia - parking - chcemy dobić kofeiny... nie ma jest tylko piwo i winko - nie dla nas póki co (ale czas na foto jest : )

Łykamy kolejne km-y asfaltu i betonowych płyt i dojeżdżamy znów do miejsca z panoramką na...? Tak zgadliście na Dunaj:

Nasze rumaki też odpoczywają:

Ruszamy...kolejne kilometry praktycznie do mety będą oznaczone błotem, błotem, błotem i jeszcze raz glebami i błotem :)
Zaczyna się niewinnie:

Tutaj czekamy na Madrafiego, który na szosowych oponach walczy o życie... (miejscami dosłownie) - ale niektórzy mieli to za nic i odpoczywali:

Gdy jesteśmy już w komplecie zbieramy zady i ruszamy gęsiego - po jakiś 200 metrach przednie koło wypada mi z koleiny i zaliczam nurkowanie do rowu - start zero, ale chwila walki o wyciągnięcie była.
Później na szczęście było lepiej dało się tak do 80kmh odkręcić i wzbić tumany kurzu - na szczęście crosswind robił swoje i można było w szyku jechać.
W oddali widzimy stoją dwa defendery organizatorów z wodą (każdy pije pije i pije - tankowanie do butelek).



 Dostajemy wskazówki, że mamy pominąć ok 10 pkp-ów bo są nie przejezdne (deszczyk zrobił swoje) - chociaż i tak najlepsze (o czym nawet orgowie dowiedzą się na własnej dupie) przed nami.
Lecimy Herflik, ja długo długo nic - potem reszta.... jakieś 5-6 km było cudowne (nie licząc gleby Madrafiego) - można odkręcić i spokojnie schłodzić silnik (miejscami dało się 5-ke wbić na szuterku).
Taki uroczy odcinek nie mógł trwać wiecznie - dojeżdżamy do miejsca, gdzie widać nasz cel (charakterystyczna wieża), ale pojawia się problem w postaci braku drogi.... Co to dla nas - skoro nie ma drogi to sami ją wytyczmy :) Poznajemy niezwykle ważną zasadę, jasnozielona trawa nie jedź, ciemnozielona - można jechać... z tego co pamiętam w szkole trochę inaczej uczyli (coś o czerwonym było....) Kopiemy się  w błocie po pół koła, orgowie też nie wiedzą co zrobić...ale jak wspomniałem - sami wytyczamy drogę przez.... lucernę, która została ochrzczona marchewką:

Zdarzało się nam wznosić modły w "marchewce":



Po dłuższej walce docieramy do drogi polnej, a cała ekipa wygląda jak mustangi w polu... cudowne uczycie być tam - wiatr, błoto, dźwięk fałek i jednego boksera w powietrzu.... jednym słowem bajka (choć niektórzy mieli dość)


Jeszcze troszkę docieramy do asfaltu i w eskorcie organizatorów jedziemy na kemping - część Węgrów na lepszych gumach walczy dalej.... (zejdzie im jakieś 3-4 godziny jeszcze - taką rzeźnia była)....
Dojazd na metę prawie bez przygód - przestrzelony zakręt się nie liczy ;)
Na mecie, każdy marzy o prysznicu... nasze maszyny też - tutaj organizatorzy się popisali i było miejsce z "karczerem" do dokonania ablucji moto..
Po jakiś półtorej godziny pojawia się obiadek - gołąbki z kiszoną kapuchą i śmietaną.... bajka w paszczy.
Wieczorna impreza i tak kończymy ten kolejny wspaniały dzień.... nikt tu po nagrody nie przyjechał tylko dobrze się bawić!

Dzień 4 i ostatni czyli 05.05.2013

Wieczorną imprezę zakończyłem wcześnie (pobudka o 6 rano była), o 7:00 śniadanko i ogień na północ - przede mną "jedyne" 540 km.
Do Budapesztu lecę kawałek autobaną, kawałek krajówkami (które Węgrzy mają zacne) - gdzie w polu sikpłaza i fotogemachen:

Przed samą stolicą pochrzaniłem zjazdy i zamiast objechać miasto zaliczyłem kolejne zwiedzanie... na szczęście koło 9:00-10:00 było pusto - tylko jestem jakieś pół godziny w plecy, cóż czasem nie warto ufać nawigacji.
Jeszcze na Węgrzech małe zakupy winko i coś ostrego dla rodziców, paliwko do Hani i ogień.
Przed Zvoleniem postanowiłem się posilić - ładny zamek pojawił się na horyzoncie, więc jadę pod niego. Wjeżdżam na parking, zatrzymuje się i momentalnie słyszę tępy strzał.... pękła szyba czołowa - ot tak sama z  siebie (pewnie jakieś naprężenia). Dalej czeka mnie jazda bez deflektora i jest duuuuużo głośniej, a z ogólnego wkurzenia nie zrobiłem ani jednej foty zamku. Posilony i wkurzony ruszam przez góry do Polski:
Na najwyższej przełęczy fotka pamiątkowa:

Do Polski wjeżdżam przez Chyżne i zakopianką spokojnie jadę do Krakowa - tutaj mimo kilku korków przejeżdżam płynnie - i jestem bardzo pozytywnie zaskoczony jak kierowcy robili mi miejsce - w imieniu swoim i innych motorzystów dziękuję.
Koło 17:00 parkuję Hanie i szczęśliwy, ale też padnięty kończę piękną węgierską przygodę:
MTR 2013















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz